wtorek, 12 stycznia 2016

t o miejsce


autor zdjęcia Przemysław Pietrzyk


Mijanie fiordów po którymś z kolei stało się jednak monotonne. Choć myślała, że nigdy nie straci nimi zachwytu, to jednak dołączyło się napięcie – ducha oraz mięśni, zmęczenie długą jazdą oraz późna pora. Wąskie głęboko wcięte zatoki poprzedzielane były solidnymi masywami skalnymi, i droga nie dość że wiła się, zakręcała wciąż w przód i w tył, to jeszcze w górę i w dół, ostro i stromo. Szlak przy samych szyjkach fiordów schodził nisko w dół, aż do samego poziomu morza, w wąskim wypłaszczonym parusetmetrowym pasie wokół ujścia ukazywała się nawet cywilizowana forma życia – dom, farma lub chociaż most, most za każdym razem, bo to obniżenie powstawało właśnie dzięki płynącej z gór wodzie, cieńszej lub szerszej nitce wpadającej do oceanu. Po minięciu mostu czekała ją ponowna zmiana kierunku o sto osiemdziesiąt stopni i następna wspinaczka na masyw przeciwległym zboczem, droga nie obiegała półwyspów niskim nadbrzeżnym pasem, jak sobie chyba to wcześniej wyobrażała, prawdopodobnie nie było takiego pasa, skały schodziły wprost do morza, gdyby była możliwość ludzie pewnie wybraliby płaską drogę, choć to nie takie pewne w tym kraju, gdzie przemierzanie gór było od dawien normalnym sposobem podróżowania. Ona w każdym razie czuła się już znużona a jednocześnie zestresowana kolejnym stromym podjazdem, samochód sunął na dwójce wzbijając tumany kurzu aż nie osiągnął powierzchni, wtedy dziękowała mu gładząc kierownicę – dobry konik, mój dobry konik, - chwaliła go, chwilę po płaskim dawała odpocząć silnikowi na komfortowym czwartym biegu, bo zaraz znowu będzie stromo w dół i cały czas na hamulcu aż do kolejnego mostu w szyjce kolejnego fiordu, tak wynikało z mapy, jeden po drugim, wielopalczasty półwysep w ogóle się nie kończył.


Był pewnie późny wieczór, może noc, przecież wciąż nieprzerwanie jest jasno, zmrocznieje odrobinę w najgłębszym miejscu nocy, ale nie na tyle, aby przeszkodzić w podróży, w parciu naprzód, mrok zaraz prędko znów się rozwieje i wróci jasność dnia. Czas płynął jej niepostrzeżenie przy pokonywaniu tych rozległych półwyspów, które na mapie zdawały się  tylko małymi odgałęzieniami. Teresa miała zegarek w samochodzie, ale trwała jakby w innej rzeczywistości i choć może spoglądała na niego, to nie rejestrowała która jest godzina, nie docierało to do niej, nie miało zresztą znaczenia, bo zamierzała jechać i spać w cyklu zależnym tylko od niej samej, korzystając z wiecznego dnia jechać przed siebie do utarty sił, potem pospać odpowiedni czas na rozkładanym fotelu auta przy drodze byle gdzie i ruszać, kiedy poczuje znów rześkość i chęć.

To było chyba po trzecim czy czwartym zakolu fiordu, nie poczuła właściwie zmęczenia, zrobiła przystanek bo miejsce było niezwykłe, spodobało jej się czy zaintrygowało. Mijała już wiele głębokich niskich zatok i naprzemiennie wysoczyzn i tylko jeden samochód po drodze, zresztą jeep, który uświadomił jej jaką jest tu drobinką, zachwiał trochę jej pewnością siebie kiedy mijali się – ona ostro pod górę, on stromo w dół z tym swoim pełnym profesjonalnym wędrówkowym wyposażeniem, napęd na cztery koła, zapasowe kanistry przypięte plecionymi pasami, na pewno skrzynki z prowiantem itp., prawdziwi globtroterzy, ona w osobowym oplu z termosem i trzema kanapkami, i postanowieniem tankowania na każdej napotkanej stacji benzynowej, bo jej doświadczenie w spalaniu silnika w przeliczeniu na kilometry było… , no cóż, nie było go wcale, a widząc tych ludzi w jeepie, dwóch mężczyzn, ogorzałych, zarośniętych i z lekka wystraszonych jak jej się wydało w ułamku sekundy przez szybę w tym ich zawodowym jeepie, zjeżdżających w miarę kontrolowanie w dół, jadących stamtąd dokąd ona zmierza, widząc ich odczuła naraz ogrom pustki i w sumie dzikości tego co jest przed nią. Odczuła ten respekt który się w nas dufnych cywilizowanych czasem budzi i pokonanie każdego kolejnego odcinka nie było już dla niej taką oczywistością jak wcześniej na mapie. W dolinach nie spotykała ludzi, nie dostrzegła nawet świateł, kraj spał a ona jechała, bo wyjechała z domu po południu i miała tylko trzy dni, miała dla siebie tylko te trzy dni a całe Fiordy Zachodnie przed sobą.


Po lewej stronie drogi ukazało się coś niezwykłego z niskich z krzaków, coś na kształt piramidy lecz jej przyszedł na myśl wigwam, indiański domek, bo z jednej strony widoczny był otwór jak w tym w jej dzieciństwie na placu zabaw koło przedszkola. Jechała szutrówką, niezbyt więc szybko, zaraz dalej wynurzyła się sterta desek poskładanych zgrabnie w stosy, jakby jakichś elementów gotowych do budowy – czego, w tym odludnym miejscu? Ale taka jest Islandia, tego szukają tu turyści, noclegu w dziczy – więc może hotelu? Odchodziła w tym kierunku boczna dróżka, Teresa już zwalniała, już zdecydowała się w nią skręcić, rozejrzeć się, rozprostować kości, a tu jeszcze jedno dziwo, budka przy drodze. Pomarańczowy niewielki domek, w jej kraju byłby to przystanek autobusowy, zadaszony i ze ściankami osłaniającymi od deszczu i wiatru, ale co to było tu? Pomiędzy niczym a niczym budka przy drodze, dla kogo, w jakim celu, co? Właśnie przy budce skręciła w lewo zawracając nieco, dróżka biegła z powrotem wzdłuż drogi, przy niej żywopłot, gęsty rząd krzaków jakby kiedyś przycinany, krzaki nie rosną w tym kraju tak bujnie same z siebie, ludzie dbają o to żeby mogły się krzewić. Teresa dojechała prawie do jego końca, wolno, bo droga wyboista, i zatrzymała się.


Zgasiła silnik, ucichło radio i usłyszała ciszę. Otworzyła drzwi auta i pomału wysiadła słuchając wielkiej pięknej ciszy, wciągając chłodne powietrze i rozglądając się. Chciała pójść dalej, zobaczyć co to za miejsce, skąd te wszystkie elementy w nim, budowle, żywopłot, który coś tajemnie osłaniał. Poszła wzdłuż niego kilka kroków, w ciszy rozległ się dźwięk. Zawodzący falujący głos, jak krzyk łabędzia, droga biegła wzdłuż fiordu, niedaleko było do rzecznego ujścia u szczytu fiordu gdzie woda mogła być płytsza, sprzyjająca gniazdowaniu, zresztą za tym żywopłotem mogła też kryć się oddzielona laguna, idealne miejsce dla wodnego ptactwa. Krzyk powtórzył się, mimo jego piękna przeszedł Teresę dreszcz. – Ale głos...! – chciała powiedzieć do siebie na głos z podziwem, ale zabrzmiała nędznie w tej nie swojej przestrzeni. Była już prawie przy końcu krzaków, ukazała się za nimi bramka, metalowa i zamknięta, a za nią skoszona równo łąka, lub wyjedzona przez owce. Przypomniały jej się naraz owce, które spotkała po drodze parę godzin wcześniej. Przecinała pusty płaskowyż, po którym wędrowały niewzruszenie te miłe kudłacze, przebiegały jej drogę podrygując, a ona próbowała fotografować je, czarne figurki na pustym wypukłym horyzoncie, a kiedy udało się jej do nich podjechać nie uciekały wcale, to one były tu u siebie, spoglądały tylko na nią dość bezczelnie a nawet natrętnie tymi dziwnymi oczami, żółtymi jakoś nienaturalnie i z zupełnie przeciwną naturze poziomą źrenicą, tak właśnie ludzie przedstawiają wizerunek diabła, poziome źrenice w żółtym oku, przypomniało jej się nagle nie wtedy a teraz. Teresa nie mogła się pozbyć obrazu tych oczu sprzed oczu. 

Postanowiła się wysikać skoro już zrobiła postój, ukucnęła więc i odczuwała, jak z ulgą opróżnia swój pęcherz, jednocześnie jednak poczuła się przez to uwięziona, jak przykuta tą strużką moczu, uwiązana tu dopóki strumień się nie wykończy, nie ścienieje i zaniknie, i uwolni ją. Pozwoli jej wstać, naciągnąć spodnie i odejść. Naraz nie mogła się już tego doczekać i wciąż miała z tyłu głowy obraz tych owczych oczu.

Ruszyła do samochodu wolno, nie miała już zamiaru niczego tutaj zwiedzać, coś na pewno było na końcu tej ścieżki, coś pewnie wartego uwagi skoro wiodła tam droga, w niedalekiej odległości stał ten tajemniczy wigwam wśród krzaków, Teresa jednak szła do samochodu, powoli, zwyczajnie, ale nagle przestała nad tym panować. Przestała udawać że po prostu idzie, poczuła że ucieka, wszystko stało się szybko, siedziała już w aucie, Teresa nawet nie zdała sobie od razu sprawy, że zamyka za sobą drzwi wciskając przycisk blokady. Odczuła nikłą ulgę. – Ja pierniczę, co ja robię?!

- Nie odpali! – wyobraziła sobie nagle. Czuła, że ma ochotę obrócić się za siebie a jednocześnie nie może tego zrobić. Kiedy samochód zapalił ponownie poczuła jak nacisk w żołądku i gardle trochę zelżał – co jednocześnie uświadomiło jej, że  j e s t !  Cyferki zegara wyzerowały się na jej oczach, właśnie w momencie zapalenia silnika przeskoczyły na stan 0:00. Północ. Jak w tanim horrorze, i od razu, jak w tych filmach, jej mózg przywołał wyobrażenie jakiejś ciemnej wielkiej sylwetki zbliżającej się nieuchronnie do samochodu, zagradzającej drogę. Wykonała błyskawicznie wszystkie czynności niezbędne aby samochód ruszył, podczas gdy postać przybierała formę wielkiej dwunogiej owcy o żółtych oczach, z wcale nieowczymi zębami.

Wciąż jeszcze przywołując resztki spokoju Teresa starała się zjechać z bocznej dróżki z adekwatną do jej wyboistości prędkością, wyjeżdżając na główną minęła pomarańczowy domek wcale na niego nie patrząc, droga przed nią była nie mniej wyboista, asfalt był tu tylko na niektórych odcinkach, na szczęście okazało się, że właśnie tuż zaraz się zaczął a droga jest płaska i prosta, Teresa dodała gazu i przeskakując od razu na czwórkę a potem zaraz na piątkę jechała patrząc tylko przed siebie.

Przez kilka godzin mijała kolejne fiordy, po asfalcie lub szutrze, w górę i w dół, na zachód i z powrotem na wschód, i wyraźnie, namacalnie czuła, jak to miejsce jest od niej coraz dalej i dalej. A ona może znów z lekkością patrzeć wokół, podziwiać widoki, zwyczajnie zachwycać się.



zdjęcie z http://icelandmag.visir.is


To miejsce:

Google maps
Vestfjarðavegur
Iceland



Zapraszam

środa, 23 grudnia 2015

ljósaseria




Okno w spadzistym dachu znajdowało się wprost nad jej głową, kiedy leżała kontemplując swoje ciało, nie tyle zmęczona co ożywiona wysiłkiem po ponad godzinnej sesji jogi. W pomieszczeniu był mrok, ćwiczyli przy małej lampce zapalonej w rogu, przykrytej dodatkowo pomarańczowawą chustą dla stłumienia światła. Teraz leżeli w ciszy, nieobecni, bardziej wewnątrz siebie niż na cienkiej macie rzeczywistości.

Ruch w ciele doprowadzał jakimś sposobem do uspokojenia ducha i cały wcześniejszy wysiłek oraz obecny stan były jednym i Teresa lubiła je oba, odwrotnie niż na przykład podczas górskiej wędrówki, w której podobało się jej siedzenie na szczycie i podziwianie widoków, lecz chętnie ominęłaby etap pokonywania drogi. Nie przekonywały jej twierdzenia, że wysiłek nadaje dokonaniu słodszy smak. Nagle podczas jogi odczuła to, co mawiali inni o wspinaczkach. Podczas jogi nie było drogi i celu, wysiłek cielesny i duchowe wyciszenie były równie pociągające.

Teresa wykorzystywała często ten czas jasności i spokoju do porządkowania wnętrza. Zawsze wtedy znajdowała na powierzchni jakiś wątek, który przeplatał się przez jej ostatnie dni, lecz wymykał rozbiorowi. Raz udało jej się wyrzucić z siebie część uciążliwie nawracających myśli, kiedy wyobraziła sobie, zwizualizowała dokładnie, jak odlatują na wystrzelonej kuli za horyzont, spersonalizowane w siedzącą na niej okrakiem postać, za łańcuch górski na południu za doliną, który wyznaczał granicę jej własnego terytorium, jej życiowej przestrzeni. Za górami był obcy świat, w który posłała kulę. Przyniosło jej to wielką ulgę – i satysfakcję – że potrafi to zrobić, że włada tym, że może sobie w taki prosty sposób sama poradzić.


Dziś pomyślała o rozdźwięku między nią a jej przyjaciółką. Karolina nie odzywała się, nie miała czasu i nie umawiały się wcale na rozmowy. Teresa czuła, że Karolina wcale jej nie potrzebuje.

Teresa próbowała nieraz to zrozumieć, zgłębić i sobie wyjaśnić, ale czuła tylko jak oddalały się. To dziwne uczucie narastającej obcości, wynikłe z jakichś niedopowiedzeń, niedowyjaśnień, nie do końca akceptowanych zjawisk?

W końcu czuła się winna swoich oczekiwań, zarzucała sobie, że nie akceptuje jej takiej jaką jest, tylko spodziewa się po niej więcej – więcej zainteresowania, więcej czasu, więcej przyjaźni. Myślała, że powinna oddać jej pole, wycofać się, bo może zajmuje już całą między nimi przestrzeń, może to jest dla Karoliny za dużo, może nie ma jak zrobić ku Teresie kroku ze swej strony, bo Teresa stoi już tuż przy niej. Zatrzymała się więc, odsunęła. I czekała, kiedy Karolina dostrzeże to wolne pole, kiedy zobaczy, że Teresa już od dawna nie pokazuje się na jej horyzoncie, kiedy zatęskni, odczuje jej brak. Czekała w cholernym napięciu, które spalało ją w środku. W niczym to nie pomogło i Teresa nie poczuła się lepiej w tej relacji. Gdzieś tam na końcu pojawiała się niechęć.
Leżąc na macie pomyślała o Karolinie. Postanowiła zadziałać w inny sposób. Przyjąć to co jest. Pozwolić Karolinie zachowywać się tak jak się zachowuje. Napełnić się akceptacją dla niej.


Zamknęła oczy i wyobrażała sobie swoje leżące w mroku ciało, jak napełnia się światłem akceptacji. Światełka przybrały formę choinkowych lampek na sznurze, jak w sentymentalnych świątecznych reklamach miękkie światło rozchodziło się od każdej z nich promieniście, wewnątrz Teresy jak w szklanym naczyniu układały się świecące gwiazdki – białe, różowe i zielone. Właśnie takie pokazały się. Teresa wyobrażała sobie, że światełek przybywa, unoszą się, wypełniają ją, ale wizja uciekała, rozpraszała się. Teresa zaczynała kilka razy od nowa aż poczuła, że to nie wychodzi. – Może wstanę zamiast leżeć – pomyślała bez sensu – i od razu zobaczyła stojącą przed nią postać. Postać przychodziła z pustyni. – To Karolina. – zrozumiała Teresa – Karolina, która zaczęła natychmiast wypełniać się światłem, migocącymi zamglonymi punkcikami różowo zielono białej choinkowej ljósaserii*. Teresa patrzyła w pewnym osłupieniu jak wypełnia Karolinę swoją akceptacją, aż postać poruszyła się, jakby chciała odejść.  – A więc tak. Więc odejdź. – zgodziła się Teresa ze spokojem. Karolina zaczęła oddalać się w stronę pustyni, Teresa przyglądała się chwiejnym migotaniom świateł, kiedy naraz z prawej strony pokazała się druga postać i dołączyła do niej. Drobna, z powiewającymi włosami. Teresa rozpoznała kto to. Inna jej przyjaciółka. – Idźcie obie – pomyślała. Zrozumienie i zgoda napłynęły w nią jednocześnie – Możecie odejść razem. – Ręce tamtych złączyły się.

Muzyka zgłośniała. Teresa otworzyła oczy. Kwadrat okna ciemniał nad nią w dachu. Teresy oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej wraz z przenikającą ją świadomością tego, co się właśnie zdarzyło.


*  ljósasería – (czyt. ljousaseria) w języku islandzkim nazwa lampek choinkowych na sznurze.

środa, 16 grudnia 2015

drzewo




Dziecinnymi nożyczkami o pomarańczowym uchwycie i zaokrąglonych ostrzach obcinała systematycznie suche gałązki drzewa. Teraz wynajdowała już najmniejsze, drobne uschłe patyczki, cieńsze niż zapałki, sterczące z grubszych solidnych żywych gałęzi. To już był tylko ostatni szlif, estetyczna zabawa. Większość zrobiła przed trzema dniami, kiedy drzewo przeniesiono z miejsca, w którym stało dotychczas – najlepiej eksponowanego od strony ulicy, a jednocześnie zupełnie niewidocznego z miejsca, w którym toczyło się życie budynku – gdzie od frontu kłębili się tłumnie klienci kawiarni oraz cienką strużką w głąb pomieszczenia napływali czytelnicy biblioteki. Drzewo stało w ozdobnym acz niepraktycznym kącie na uboczu, jako jego wypełnienie i ozdoba. Teraz jego miejsce zajęła choinka, a drzewo wypchnięto w głąb sali, właśnie przed oczy Teresy i pozostałych pracowników. Jego nędza nie mogła teraz umknąć niczyjej uwadze.

- Nie chcę tu tej rośliny – powiedziała szefowa, – nie podoba mi się. Greta z kawiarni też jej nie chce.
Pewnie, drzewo było wpół uschnięte i zabiedzone. Wysokości przekraczającej wzrost Teresy stało przechylone w wielkiej donicy pełnej suchej jak pieprz ziemi usłanej warstwą żółtych opadłych liści.
- Ono potrzebuje tylko wody. - Powiedziała Teresa – Wody i światła, żeby żyć. – mówiła coraz szybciej, zbulwersowana, w tym obcym języku, w którym nie wiedziała jak jest „troszczyć się”, „dbać” – Nikt nic dla niego nie robi – dukała – a potem chce je wyrzucić, bo jest brzydkie.
- Potrzebuje tylko wody – powtarzała próbując obrywać sterczące uschłe gałązki – i będzie ładne. Laufey kręciła głową ni to na tak ni to na nie, z powątpiewaniem.

Teresa chwyciła za nożyczki. Usunęła wszystkie długie suche gałęzie zostawiając tylko te zakończone liśćmi, choćby i jednym listkiem, który przeżył na samym końcu mającej dostarczać wodę wyschłej arterii. To dla ładnego wyglądu, żeby im się spodobało. A drzewu będzie lżej bez tych gałęzi, nie będzie musiało już dłużej o nich myśleć, martwić się czymś, co już i tak nie odżyje. To przeszłość. Teresa ciachała nożyczkami, a wokół na podłodze rosła sterta żółtawych patyków. Wygarnęła z donicy kruszące się, leżące od dawna martwe liście. Wyszarpała metalowy pręt, który ktoś wcisnął w ziemię, między korzenie, kiedy drzewo zaczęło pochylać się na bok – to jak padającemu z głodu dać laskę.

- Nie wiem czemu się nim wcześniej nie zajęłam – myślała Teresa wzruszając gołymi palcami ziemię w donicy, ziemia wbijała się jej pod paznokcie, co z tego, że zajmowanie się budynkiem i jego wyposażeniem należało do obowiązków kogoś innego, ale w kącie stało umierające drzewo. Wstydziła się za swoją obojętność. Stanęła na rozpartych nogach, objęła drzewo rękami i uniosła je do góry naprostowując pień. Poszło łatwo, ugniotła ziemię wokół i odeszła dwa kroki.
- Teraz spodoba się wszystkim – pomyślała, dzieło było skończone. Martwe członki rośliny zajęły pół reklamówki. Teresa nie mogła znaleźć żadnego odpowiednio dużego naczynia na wodę, oto, dlaczego nikomu nie chciało się go podlewać, krążyła więc sześć razy z dzbankiem, aż nie uznała, że nawodniła ziemię wystarczająco. Teraz trzeba mu tylko poświęcić pięć minut dwa razy w tygodniu.

Kiedy po trzech dniach przyszła ponownie do pracy, Laufey uśmiechnęła się szeroko pokazując na drzewo. Wszyscy docenili jego nowy wygląd. To dobrze, bo choć Teresa już zdecydowała, że weźmie je do domu, jeśli będą je chcieli wyrzucić, to wiedziała że nie mają na nie u siebie miejsca i Tomasz kręciłby nosem. Obchodząc je wokół, wciąż jeszcze dostrzegała sterczące patyczki, obcinała je i chowała w garści, zostały już tylko podstawowe żywe łodygi z kępami liści na końcach. Teraz tylko podlewać i czekać aż wypełni się zielenią, za dwa miesiące będzie wyglądało okazale i bujnie. Krążyła w swoim tańcu wokół drzewa kiedy usłyszała za sobą głos. – Marnie wygląda to twoje drzewo. – powiedział ten znajomy głos, którego nie słyszała od dawna. Głos Lilki, która zjawiła się niespodziewanie i zaskoczyła Teresę przy tej czynności.
– Teraz wygląda już dobrze – powiedziała Teresa, jakby broniąc się, chcąc wyjaśnić i pokazać, jak jest naprawdę, i natychmiast poczuła, jak niepotrzebnie.
– Dla mnie wygląda marnie. Widzę to, co widzę. – powtarza Lilka ze swoją pewnością.
– Jest dokładnie odwrotnie, – myśli Teresa, już nie wdając się więcej w polemikę – ale ona widzi to, co widzi.

Podchodząc do biurka Teresa opróżnia dłoń z uschniętych gałązek do śmietnika pod blatem. 

wtorek, 8 grudnia 2015

Horn




Miejsce w którym się znalazła nazywało się Horn. Teresa postanowiła zrobić przerwę w podróży. Nie był jeszcze wieczór ani noc, ale czuła że przejechała dziś już dość. Zatrzymała się w hotelu i wzięła pokój. Kiedy do niego weszła, podeszła swoim zwyczajem do okna, wyjrzała.
Przed nią rozciągał się widok na jej dalszą drogę. Wielka głęboka dolina ze schodzącą zakosami w dół drogą. A więc dotarła do szczytu. Droga pod górę była za nią. Wspinanie skończyło się. Była dokładnie w momencie równowagi pomiędzy dwoma etapami podróży, i zatrzymała się tu jakoś intuicyjnie.

Droga przed nią była przeraźliwie stroma, zakręty ostre jak szpice kosy. Teresa poczuła mrowienie w brzuchu. Nie widziała jeszcze takiej stromej drogi.
- I ja mam tam jechać? – wypowiedziała do siebie słowa. – Chyba zawrócę – przemknęła jej przez głowę myśl. – To zbyt niebezpieczne. Czy mój samochód da radę?
- Ale mam nowe hamulce – wymieniono je właśnie wczoraj w Teresy nie najmłodszym osobowym oplu. Krajobraz jednakowoż był piękny. Na stokach soczysta zieleń, szara nitka drogi przyciągała wzrok. Uspokajający i pociągający widok. Naraz na zboczu, daleko poza drogą, dostrzegła wrak ciężarówki. Nie jeden, naliczyła ich trzy, zagłębione w gruncie jak gdyby leżały tu od dawna, wystawały tylko przednie części masek starodawnych samochodów, zaokrąglonych w kształcie jak samochody jej dzieciństwa – syrenki czy warszawy. Czwarty wrak przesuwał się przed jej oczami jak niesiony lawiną. Teresa nie podjęła jeszcze decyzji czy jedzie dalej. Wahała się. Wraki przestraszyły ją na nowo, ich obecność potwierdzała jak była to niebezpieczna droga. Niejeden z niej spadł. Jednak to  było dawno, teraz droga może jest już lepsza, albo lepsze są samochody.

Z góry drogą nadjeżdżał zielony pickup z odkrytą paką. Samochód z napędem na cztery koła. Wyszedł z zakrętu i jechał stromo w dół, kiedy nagle Teresa zobaczyła jak zmienia kierunek, jak bila kiedy uderzy o drugą, jego tor odchylił się tylko o kilka stopni, ale samochód zjechał z drogi prosto w przepaść i zniknął Teresie z oczu. Zamarła. Na drodze w miejscu, w którym odbił od swojej wytyczonej trasy była szara plama innego koloru. To musiał być wielki kamień, niewidoczny dla niej z daleka.

Teresa z niekontrolowaną prędkością zmieniała decyzje w swojej głowie. Nagle dotarło do niej, że tam byli ludzie. Widziała prawdziwy wypadek. Może tylko ona! Trzeba ich ratować! Wybiegła z pokoju szukać jakichś ludzi. Kiedy natknęła się na pracowników hotelu mężczyźni zajęli się ratunkiem. Ona została z grupką kobiet.
- Czy tu jest tak stromo jak we Fiordach Zachodnich? – zapytała jedną z nich składającą ręczniki. We Fiordach Zachodnich była zeszłego lata i udało jej się pokonać całą trasę wokół półwyspu na swoich starych hamulcach. To, co widziała tutaj ze swojego okna wydawało jej się znacznie trudniejsze do pokonania.

- Tam jest chyba bardziej stromo – odpowiedziała dziewczyna – tutaj nie jest aż tak źle.



sobota, 5 grudnia 2015

Hilmar




Obróciła stolik, żeby nakleić na spód nóżek filcową podkładkę. Nie będą rysowali parkietu w ich nowym domu. W domu na zawsze. W domu już do końca życia. W najfajniejszym, wymarzonym domu u podnóża góry na zachodnim stoku doliny, z widokami z okien na to, po co inni muszą się ubrać, wyjść z domu, wsiąść do samochodu i często długo, długo jechać zanim będą mogli  t o  zobaczyć. I niekoniecznie zawsze aż to, co oni tu widzą teraz wokół siebie codziennie prosto z kanapy.

Był do sprzedania już sześć lat temu, kiedy tylko Teresa się tu zjawiła. Tomasz pokazał go jej, z daleka, z drogi. Śliczny domek we wspaniałym miejscu, ale w nieodpowiednim czasie. Co z tego, że rozglądali się już wtedy. Warunki nie sprzyjały takim zmianom. Kiedyś w przyszłości – marzyli oboje. Jak dzieci dorosną. Na emeryturze.
Kupił go prędko ktoś inny. Ktoś nie stąd, ktoś na emeryturze, kto sprowadził się tu wraz z rodziną – synem i synową z wnuczętami, którzy zamieszkali w naszym mieście. Wygodnym, regularnie odśnieżanym zimą, dobrze oświetlonym, czystym spokojnym mieście ze sklepem, stacją benzynową, basenem, salą koncertową w domu kultury, biblioteką, dwoma lub trzema barami – w zależności od koniunktury. Kilka zakładów przemysłu rybnego utrzymywało życie mieszkańców miasteczka na zadowalającym poziomie.
Teresa z Tomaszem też korzystali z tych wszystkich dogodności, i od czasu do czasu jeździli po okolicy, kiedy pojawił się jakiś dom na sprzedaż poza miastem, popatrzeć i pomarzyć. To okazało się, że mieli wspólne – marzenie o mieszkaniu na wsi. Poza miastem, w naturze, w szerokiej przestrzeni. Jeździli sobie i oglądali, i coraz bardziej okazywały się to mrzonki nie marzenia.
- Tak jeździć i oglądać można całe życie. – mówiła Teresa z wyrzutem – a kiedy coś zrobimy? – Oglądali je nawet wewnątrz, dostawali klucze od pośredników nieruchomości, ale zawsze było coś, co nie odpowiadało Tomaszowi. A za każdym razem sprężyna w brzuchu Teresy nakręcała się bardziej z ekscytacji. Jej już podobał się właściwie każdy, mogłaby zupełnie pominąć minusy, na które wskazywał Tomasz. Logicznie to on miał rację, jaki ma sens wymienić jego wygodny duży dom na chatkę z mchu i paproci tylko kawałek za miastem, właściwie przy głównej drodze, albo na dom którego zaletą jest jedynie wielkie północne okno z widokiem na morze, ale przy którym właściciel gruntu nie pozwała nawet na zbudowanie kurnika? Oczywiście, że Tomasz miał rację. Ale to kupno nowego domu zdawało się być Teresie takim wielkim nowym początkiem, diametralną zmianą w ich związku. Nie mogła się wprost doczekać.


Teraz skończyła właśnie miesięczny remont ich nowego domu. Pierwszego wspólnego, prawdziwie  i c h  domu. Tego samego pierwszego domu, o którym przestali w ogóle myśleć. I naraz okazało się, że emeryt znów się przeprowadza. Synowa dostała nową pracę gdzie indziej, syn również coś tam znalazł, chcieli jednak koniecznie zabrać z sobą też chorego ojca, aby lepiej się nim z bliska zająć.
Kiedy tylko dowiedzieli się pokątnie, pocztą pantoflową, zanim jeszcze dom pojawił się w ofercie jakiegokolwiek biura, postanowili odwiedzić właściciela.
- Jak on się nazywa?
- Hilmar.
- Hilmar. Hilmar. – powtórzyła Teresa kilkakrotnie żeby sobie utrwalić. Islandczycy tak świetnie zapamiętują wszystko cokolwiek usłyszą. Imiona, daty, numery. Mają jakiś wyjątkowy narodowy talent, którego Teresie poskąpiono, teraz postanowiła się więc postarać, żeby wywrzeć miłe wrażenie na tym starszym człowieku.
Kiedy tylko tam weszli, poczuli tę niezwykłą atmosferę. Spokój, przestrzeń, światło wlewające się z każdego z okien. Duch domu którego nie da się opisać.
- Nie chcę stąd wcale wychodzić – powiedziała Teresa do Tomasza w ich języku i zaraz spróbowała przetłumaczyć to swoje mrowiące uczucie na obcy język. Hilmar zdawał się rozumieć. Podał swoją cenę a oni przyjęli ją właściwie natychmiast. Podali sobie ręce. Wyszli z ociąganiem, nie do końca jeszcze pewni co się właśnie wydarzyło.
- Czy myśmy się z nim na pewno umówili? Myślisz że nas dobrze zrozumiał? Wie, że kupujemy ten dom?

Kiedy dawał im klucze powiedział, że będzie tęsknił za tym miejscem. Teresa rozumiała go dobrze. Jego stare psisko wdzięczyło się do Teresy unosząc ku niej posiwiały pysk, Teresa klepała go po karku pytając – Ty też chcesz tu zostać?


Remont zajął dobre trzy tygodnie. Malowanie, szpachlowanie, szlifowanie i lakierowanie, same przyjemne czynności, na które poświęcała każdą wolną godzinę – do dwudziestej drugiej po pracy i calutkie weekendy. Siedziała w domu sama do ciemnej nocy i wciąż dziwiła się, jak dobrze się w nim czuła. W pomalowanym już pokoju umościła sobie kącik do wypoczynku z wielką, wypełnioną styropianowymi kulkami poduchą, kocem, gazetami, i szklanką piwa, i kiedy poczuła zmęczenie kładła się tam na wprost okna, które wychodziło na jej ulubiony widok – prześwit między drzewami odsłaniał daleki łagodny stok góry, za którym przesuwało się popołudniowe słońce, lub tylko czerniał zarys zbocza na granatowiejącym nocnym niebie.



Nie bała się być tu sama. Nie obawiała się ani nie czuła nieswojo. To chyba pierwsze takie miejsce w jej życiu. W swoim mieszkaniu w Polsce czasami bała się ciemności. Przemykała się do łazienki i wskakiwała pod kołdrę z powrotem z prędkością światła, albo przeciwnie, z rozmysłem powoli szła przez mieszkanie, w którym pozapalała po drodze wszystkie światła. Taki irracjonalny lęk. W domu Tomasza w mieście też bywało, że nie lubiła opuszczać ciepłego kręgu lampy na kanapie, kiedy była sama w domu. (W ogóle nie było mowy, żeby poszła sama w nocy do łazienki po obejrzeniu choćby jednej przypadkowej sceny jakiegoś horroru podczas przełączania kanałów w telewizji!) Tutaj śmiało schodząc na dolne piętro w zakamarki pokojów i korytarzy wsłuchiwała się w siebie, badała, czy czai się gdzieś tam strach, i nie czuła nic. Tylko spokój. Wcale nie miała ochoty wracać na noc do miasta.
Raz tylko poczuła się inaczej. Nawet nie dziwnie ani nieswojo, tylko inaczej. Obejrzała się raz czy dwa w korytarzu, odwróciła za siebie głowę i zdała sobie z tego sprawę. Nawet wtedy badanie duszy ukazało, że to nie był żaden strach. Był późny wieczór, więc wyszła żegnając się z domem jak zwykle
- „Cześć domku. Do zobaczenia jutro.”


Remont zbliżał się już do końca i powoli zjawiały się meble. Jeszcze nie wszystkie, nie te główne, które przeważają szalę przeprowadzki na stronę nowego domu. Przewozili na razie te, bez których można się było obyć – duży stół jadalny, krzesła, wiele ciuchów, część naczyń. Teraz okazało się, bez czego nie da się żyć. Ośrodek życia stanowi łóżko, kanapa i lodówka. Gdzie masz te meble tam mieszkasz.
Właśnie kiedy przyklejała filc do nóżek stolika zjawił się Tomasz i powiedział
- Hilmar umarł.
Wszechświat zatrzymał się na moment. Całe światło zbiegło się w jednym punkcie. Umysł Teresy pofrunął gdzieś w dal.
- Kiedy? - spytała automatycznie.
- Wczoraj.
Dopasowywała skrawki filcu będąc umysłem nadal gdzieś poza. Kiedy obróciła stół na drugi bok pojawiła się myśl
- Tylko nas za często nie odwiedzaj Hilmar, bo możemy się bać …Właściwie to tylko raz możesz nas odwiedzić … i to teraz, jeśli chcesz. Masz pięć minut.
Przestała kleić i skłoniła głowę w bok, nasłuchując i spoglądając gdzieś w głąb. Odczekała chwilę. Nic się nie wydarzyło.
- Czemu miałby przychodzić. Przecież był już wczoraj. – pomyślała nagle. Ciepła fala przeszła jej przez twarz i szyję w dół, do klatki piersiowej i brzucha, objęła nogi i ramiona, i odpłynęła.
Chwila minęła, rozpłynęła się wraz z jej głębokim wydechem.
Teresa wzięła się dziarsko za ostatnią nóżkę. Docinała narysowany długopisem kształt i w myślach dopasowywała go do powierzchni, kiedy zobaczyła Hilmara idącego zieloną słoneczną łąką. Na jego łysej głowie odbijał się blask. Odwrócił głowę w jej stronę, uśmiechał się. Miała wrażenie że do niej pomachał, chociaż nie podniósł ręki.













środa, 4 marca 2015

na płaskowyżu



- Włącz jakąś inną płytę – prosi Teresa Tomasza. W barze o tej porze jest przytulnie i pusto, kilka osób właśnie wyszło, oni sprzątnęli stoliki i mają teraz jakiś czas dla siebie, wątpliwe że jeszcze pojawi się jakiś chętny na jedzenie, raczej dopiero za kilka godzin napłyną z zimowego mroku pierwsze nocne marki, weekendowi pożal się boże imprezowicze, kilka niezmiennie tych samych osób, wytasowanych z niewielkiej puli tych, którzy piątkowych i sobotnich wieczorów nie znoszą spędzać w domu.
Tomasz przerzuca z dawna nieużywane płyty w szufladzie, gdzie spoczywa ich letni asortyment, islandzki folk i tęskne natchnione dźwięki, które tak mile wpadają w ucho turystom spragnionym odmienności i autentyzmu tej krainy, niekoniecznie jednak doceniane w zimowej dłużyźnie przez lokalnych mieszkańców – Nie można słuchać tego zawodzenia Tomas, puść coś weselszego. – proszą bywalcy. Zimą należy otaczać się zewsząd ożywczymi impulsami, pobudzać swoje niklejące w ciemności chęci do życia na wszelkie sposoby, tylko w pełnym nieustającym świetle lata można pozwolić sobie na nostalgię.
Zima znudziła im się już potężnie, co dzień wyglądają odmiany – słońca na bezchmurnym niebie, które przyda światu należnych mu kolorów, nowych dźwięków, innych obrazów za oknem. Wszystko co trwa od pół roku jest już na skraju swojej wytrzymałości, i ta muzyka co nie pozwala odróżnić dziś od wczoraj ani od miesiąc temu nagle drażni już Teresę, nagle pęta jej umysł, staje się łańcuchem, który przytwierdza ją do przeszłości nie pozwalając wciągnąć powietrza do ust.
- Może być ta? – pyta Tomasz w samą porę. – Tak. – mówi szybko Teresa nie podnosząc wzroku. Może być każda, byle inna, która wyniesie ją z tego ciemnego dołu w jakiś świeży stan.

Kiedy usłyszała pierwsze dźwięki – choć pamięć muzyczna nigdy nie była jej mocną stroną, Teresa zawsze potrzebowała usłyszeć pierwsze słowa aby rozpoznać piosenkę – Teresie staje przed oczami niespodziewany obraz. Na poboczu drogi stoi biały pick-up, w jasnym ostrym świetle jego biel świeci wśród zszarzałej zieleni tundrowych krzewinek, na tle miękkiej szarości kamieni leżących u podnóża skał, przy ciemnej smudze asfaltu.
To płyta z podróży do Reykjavíku, jej samodzielnej letniej wyprawy. Droga do Reykjavíku nie jest długa ani trudna, jednak Teresa zawsze wyrusza w nią jakaś niewypoczęta, niewyspana. W jedną stronę odebrać z lotniska przyjaciół, ograniczona czasem, upakowana w nim dość ściśle, z małym tylko, godzinnym luzem po bokach. Z powrotem już z nimi, z wyznaczoną pobieżnie marszrutą, zwiedzając po drodze kilka standardowych atrakcji południa, wodospady i gejzery, pozornie bez pośpiechu a jednak w ramach pewnych czasowo-przestrzennych założeń, a także własnych fizjologicznych ograniczeń, była już bowiem w drodze od kilkunastu godzin i chyba poziom emocji wywołanej spotkaniem, bo jeśli nie, to trudno zgadnąć, co, trzymało ją przy przytomności.

Po czterech tygodniach droga powrotna zapowiadała się podobnie – przed odwiezieniem ich na lotnisko parogodzinny plan wspólnego obejrzenia stolicy. Pod lotniskiem Teresa padła. Odjechała na mały placyk odległy o kilkaset metrów i zapadła w coś jak sen czy majak, kilku- lub -nasto minutowe małe zapaści świadomości. Wreszcie, choć miała teraz czas i chciała dobrze się wyspać przed drogą, nie mogła już dłużej spać. Nie była wyspana ale nie była też śpiąca, światło było ostre a kolory przerysowane jak na zamieszczanych w internecie amatorskich zdjęciach.
- Więc ruszam – zdecydowała. – Na pewno przejadę Reykjavík. – postanowiła stanowczo, wymówiła te słowa na głos aby stworzyć rzeczywistość, wytworzyć odpowiedni obraz i wydać umysłowi polecenie, jednocześnie mając w pamięci, w innej jego części, oddzielnej choć wyświetlanej na tym samym ekranie, jak kilka godzin temu senność cięła jej obrazy miasta na pojedyncze klatki.
- Potem mogę zatrzymać się i spać gdzie tylko zechcę, – dodała sobie otuchy – potem już nic mnie nie wiąże, termin przylotu czy odlotu samolotu, plan dnia czy wynikające nagle potrzeby, ustalona godzina powrotu do domu – to wszystko do czego Teresa potrafi się łatwo dostosować, to wszystko co może i lubi dla innych zrobić – teraz nie istnieje. Teresa nie ustaliła czasu swojego powrotu, dotrze do domu za kilka godzin jadąc spokojnie i bez pośpiechu, nie czeka na nią praca ani żaden obowiązek w przestrzeni najbliższych kilku, nastu czy dziesięciu godzin.

Po przejechaniu miasta, kiedy minęła tunel oddzielający – nie łączący, przewrotnie w jej umyśle oddzielający – naturę od cywilizacji, ciepłe ludzkie południe od ich surowej pustej północy, Teresa najpierw poczuła, a potem zdała sobie sprawę, że jest wolna.
Nie musi nic, nic przed nią nie oczekuje na wykonanie, niczego nikt jej nie zaplanował, niczego sama sobie nie wyznaczyła. Teresa nie cierpi mieć ścisłego planu przed sobą, zapełnionego czasu, upchanych w nim zajęć, określonych na długo w przód terminów. Jednocześnie nie znosi też bezczynności. Z chęcią zapisuje się na zajęcia jogi dwa razy w tygodniu, z radością umawia się na konie. Chce uczyć się islandzkiego i wyszukuje dla siebie odpowiedni kurs. To wszystko Teresa pragnie robić, ma odpowiednią ilość czasu w jej życiu i da się to wszystko swobodnie ułożyć w tygodniu. Teresa ma przed sobą to wszystko, dostaje te wszystkie możliwości, są wokół a ona bierze je sobie. I nagle to wszystko świetne, co było do tej pory wspaniałymi szansami, okazją dobrego i odpowiadającego jej zainteresowaniom wykorzystania czasu, przeżycia jej życia, okazuje się ją więzić, odbierać jej jej własny czas. Ograniczać wolność. Teresa nie znosi mieć dzień w dzień jakichś planów, nie mieć wolnej chwili, chodzić z jednego na drugie, mieć tylko godzinę pomiędzy, nie zdążyć spokojnie zjeść, nie móc poleżeć. Odpocząć dopiero wieczorem, wstawać rano do pracy, spędzać tam zawsze ileś godzin, jutro mieć znowu to a pojutrze tamto, mieć już podjęte wszystkie decyzje, nie mieć swobody ruchu. Nie mieć wyboru. 

Teraz ta cała droga przed nią należała do niej i od niej samej tylko zależała. Teresa poczuła się rześka i świeża, niczym nie skrępowana. Nie musiała niczego planować, niczego przewidywać, wypełniać żadnych wcześniejszych założeń ani dostosowywać się do poczynionych projektów. Mogła jechać przed siebie jak długo będzie chciała, mogła zjechać na pobocze i zasnąć w każdym jednym dowolnym momencie, i spać tak długo, jak będzie to miało miejsce. Nie było przed nią nocy. We wszystko co potrzebne była zaopatrzona. Jechała równo i gładko czując to wszystko – czując niezwykłą radość, wiedząc jednocześnie w sobie, że to jest naturalny, najgłębszy stan jej istoty, – i rozumiejąc, że to wolność.

Przejechała niemal pół drogi zanim poczuła senność. Na rozległym płaskowyżu zjechała metr od szosy na wysypaną szarym żwirem zatoczkę, opuściła oparcie i odchyliła klapkę przy oknie, bo słońce świeciło nisko i ostro z lewa na wprost, właśnie od strony kierowcy. Nie wiedzieć kiedy usnęła i równie niespodziewanie się obudziła, po upływie pewnego – długiego lub krótkiego, co wydało jej się zupełnie względne – czasu.
Świat był jak nowo stworzony. Światło było ostre i jasne a kamyki bardzo wyraziście kanciaste i namacalnie twarde kiedy patrzyła na nie z góry, poznaczone głębokim cieniem w załomach, do których nie dociera słońce. Teresa oglądała każdą widoczną część tego świata uważnie, prześwietlającym, rejestrującym spojrzeniem jakichś jej nowych, jasnych, przejrzystych oczu. Jej samochód przyciągał wzrok jarzącą się bielą, lub może to jego prostopadłościenna bryła odcinała się tak frapująco od miękkich linii i harmonijnie przepływających między szarościami barw otaczającej natury. Był jak wykrzyknik w monotonnym tekście, plama na płótnie obrusa, zauważalny i natrętnie obecny, Teresa wciąż pamięta doskonale ten obraz. Nie mogła tego widzieć, bo siedziała przecież w nim w środku, ale widzi to oczami boga, który spoglądał wtedy na nią zza słońca, przyciągnięty tym jasnym, wyraźnym uczuciem wypływającym z jej istoty i rozprzestrzeniającym się wokół na niezbyt dużą odległość, rozpraszającym się szybko w szerokiej otwartej przestrzeni.

Zapaliła silnik i wjechała na szosę. Zjechała z wyżyny, zatrzymała się na stacji paliw w połowie drogi, zjadła hot doga i wypiła kawę. Po kilkunastu kilometrach skręciła z głównej drogi i przez szutrowe wyboje dotarła do tej dziwacznej, kojarzącej jej się zawsze z wielkim zwierzęciem pijącym wodę, zanurzonej w zatoce skały, którą od pięciu lat zawsze chciała zobaczyć ilekroć tędy przejeżdżali. Zobaczyła ją o zachodzie, kiedy słońce muskało już tylko sam czubek jej grzbietu.